środa, 31 sierpnia 2011

Droga przez Utah

Skończyło się miłe próżnowanie u rodziny, pora ruszyć w drogę. Co prawda nie nudziliśmy się: mieliśmy trzęsienie ziemi, huragan Irene, pobyt nad oceanem... Zobaczyliśmy też Newark, gdzie mieszka rodzina mego brata. Ale cały czas byliśmy pod opieką, a teraz będziemy sami odpowiadać za siebie. Plan jest prosty: lecimy do stolicy Utah, Salt Lake City. Tam wypożyczamy samochód i jedziemy na południe Utah, gdzie jest pięć parków narodowych. Na bieżąco decydujemy o tym, co chcemy zwiedzać, ale poruszamy się ze wschodu na zachód. Kończymy podróż w Las Vegas (to już Nevada), gdzie spędzamy jedną noc. Z Vegas wracamy samolotem do Filadelfii. Na tę podróż mamy dziewięć dni.

Wstajemy o 3:30, bo o czwartej musimy wyjechać na lotnisko. Piotr zawozi nas do Filadelfii. Oddajemy bagaż (mamy tylko jeden duży plecak, dopuszczalne są dwie sztuki na osobę, mimo tego, że są to tanie linie). Kontrola bezpieczeństwa i czekamy na wejście. Dziwi mnie bardzo słaby system informacji. Nie ma nigdzie zegara. Nie ma monitorów ani tablic z wykazem odlotów i przylotów. Nigdzie! Na wyjściach nie ma napisów, na jaki samolot jest tu boarding. Trzymamy się tego, że przy odprawie bagażu pracownik podał nam numer wyjścia. Niestety, być może przez niewyspanie stajemy nie w tej kolejce. Na szczęście nie wpuszczają nas do samolotu, bo byśmy polecieli do Chicago...
Stajemy w drugiej kolejce, tym razem właściwej. Jest tu ciekawy system wpuszczania, przy odprawie podróżni dostają numery w kolejności, w jakiej są odprawiani i w tej samej kolejności są wpuszczani do samolotu, w nim zajmują dowolne miejsce. Warto robić możliwie wcześnie odprawę przez internet.
Lecimy trzy i pół godziny do Denver, tu mamy przesiadkę. Lotnisko zupełnie inne - informacja jest wszędzie, monitory, napisy, tablice. Więc w Filadelfii był pewnie wyjątek, może zresztą tylko ta część hali była "niedoinformowana". Czekamy półtorej godziny i lecimy do Salt Lake City. Przestawiamy zegarki o dalsze dwie godziny, teraz to już osiem godzin różnicy w stosunku do Polski. W samolocie jest więcej miejsca, niż w europejskich tanich liniach, są darmowe napoje i ciastka lub batony. Polecam Southwest Airlines!

W Salt Lake City jesteśmy o 11:00. Godzinę zajmuje nam odebranie bagażu i zarezerwowanego samochodu. W wypożyczalni namawiają mnie na większy samochód i dodatkowe ubezpieczenia, ale odmawiam. Mój angielski jest wystawiony na ciężką próbę, pracownik AVISA mówi w taki sposób, że rozumiem pewnie tylko 30%. Dostajemy prawie nowego Focusa, oczywiście z automatyczną skrzynią biegów, co mnie wcale nie cieszy. Nie wiem, jak podłączyć wypożyczoną z samochodem nawigację, wtyczka nigdzie nie pasuje. Zabieram GPS do AVISA i pytam. Okazuje się, że wtyczka jest po prostu rozwalona. Dostaję nową nawigację, podłączam, działa. Wpisuję adres hotelu i ruszamy. Już na pierwszym skrzyżowaniu, jeszcze na parkingu robię niezamierzone ostre hamowanie - nacisnąłem lewą nogą sprzęgło, którego nie ma. Jest za to hamulec. Może lepiej, że stało się to już na wstępie, będę się pilnował...
Jeszcze nie opuściliśmy piętrowego garażu, a nawigacja informuje o rozładowanej baterii. Nie działa ładowanie. Biorę GPS i wracam do AVISA. Dostaję następny, ale też nie działa. Może robię coś jak nie należy? Może o czymś nie wiem? Jadę samochodem pod budkę AVISA. Pracownik wymienia mi GPS na następny. Tym razem działa! Wpisuję adres i ruszamy. Oprócz automatycznej skrzyni biegów trudno mi się przyzwyczaić do bocznych lusterek, mocno zniekształcają. Za to nawigacja prowadzi jaj po sznurku, zresztą obok siedzi Grażyna z mapą a oznakowanie dróg jest bardzo dobre. Grażyna jest od kilku dni chora, wszechobecna klimatyzacja i lód w napojach wywołały chorobę gardła i bardzo nieprzyjemny suchy kaszel. Bierze lekarstwa od wczoraj i jest już lepiej. Pilotuje mnie cierpliwie i przypomina, bym nie używał lewej nogi. Dzięki!

W rejonie Salt Lake City bardzo duży ruch. Nie ma korków, ale czteropasmowa autostrada (cztery pasy w jedną stronę) jest pełna. Na długim odcinku - rozbudowa drogi. Im dalej na południe, tym bardziej pusto. Wreszcie zaczyna to wyglądać tak, jak sobie wyobrażałem: niewielki ruch, a wielkie przestrzenie. Pojawiają się pierwsze formacje skalne. W Utah jest ich mnóstwo, zwłaszcza na południu. Jest to pustynny stan, w którym niegdyś osiedlili się mormoni, w dużym stopniu dlatego, że nikt nie chciał tu żyć. Wielkie Jezioro Słone, pustynny klimat, skały... A oni dali radę. W tej chwili mormoni to największa grupa religijna w Utah.

Przez pomyłkę zjeżdżam za wcześnie z autostrady, trafiam nie na drogę do Moab, gdzie jest nasz hotel, ale na punkt widokowy. To dobrze, bo są ubikacje i automat z napojami, a my już od czterech godzin jesteśmy w trasie. Jest na pewno ponad 30 stopni, powietrze suche, wieje wiatr.
Po krótkim postoju jedziemy dalej, po 17:00 docieramy do hotelu. Jest duże łóżko, prysznic, lodówka, kuchenka mikrofalowa, TV, internet bezprzewodowy, ekspres do kawy i kawa... Poza tym standard raczej niski, ale czegóż więcej nam potrzeba. Przywieźliśmy tu deszcz, a właściwie to burzę! Zaczęło padać, gdy wyjmowaliśmy nasze rzeczy z samochodu.

Odświeżamy się i jedziemy do marketu po zakupy spożywcze. Przy płaceniu znowu gafa językowa - kasjerka wydaje mi kilka banknotów i pokazuje resztę, którą jakiś sprytny mechanizm wsypał do kubeczka. Ja nie całkiem (delikatnie mówiąc) rozumiem, co mówi i przyjmuję, że chodzi o napiwek dla dziewczyny pakującej nasze zakupu do toreb. Dorzucam więc dolara. Kasjerka stopuje mnie i tłumaczy, o co chodzi, tym razem rozumiem. Pewnie miała niezły ubaw! Uczcie się języków, warto!

Jemy kolację w pokoju. Grażyna czuje się gorzej. Znowu łyka leki, ale kaszel się wzmaga. Zwiedzanie Parku Narodowego Arches może być jutro niemożliwe. A jeżeli tam pojedziemy, to w grę wchodzą tylko bardzo lekkie trasy. I nie ma mowy o wczesnej pobudce. Wierzę jednak, że będzie dobrze...!

Poniżej kilka fotek. Większość robiona z samochodu, więc niezgodnie z zasadami robienia dobrych zdjęć...








poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Bajeczne ogrody Longwood Gardens

Ten blog miał opisywać nasze zwiedzanie Utah. Nie miałem zamiaru dzielić się wrażeniami z chwil spędzonych razem z rodziną mieszkającą w USA - z jednej strony to sprawa trochę osobista, z drugiej - niewielu ludzi to interesuje. Ale byliśmy w tak pięknym miejscu, że chcę to pokazać. Na Utah przyjdzie czas, dzisiaj kilka zdjęć z pięknych ogrodów Longwood Gardens.
Ogrody te zostały założone w południowej Pensylwanii, około 30 km na północ od Newark przez rodzinę Du Pont. Nazwisko to kojarzy się obecnie chyba głównie z firmą chemiczną i teflonem, w tej części USA była to od około 200 lat jedna z najbardziej wpływowych rodzin, coś w rodzaju miejscowej arystokracji. Trudno sobie wyobrazić, że tak wielkie i piękne ogrody mogły należeć tylko do jednej rodziny...
Longwood Gardens mają powierzchnię 1050 akrów, czyli ponad 400 hektarów. Widzieliśmy więc tylko kawałeczek, zapewne najciekawszy. Na tym terenie są ogrody i oranżerie. Właśnie w oranżeriach spędziliśmy większość czasu. Właściwie co tu pisać, niech przemówią zdjęcia...


Ogrody są naprawdę duże, codziennie odwiedza je mnóstwo ludzi, miejscowych i turystów. Jeżeli ktoś lubi spacery, może tu spędzić wiele godzin. My byliśmy z dziećmi, więc skoncentrowaliśmy się na oranżeriach. I tak zajęło nam to kilka godzin.



Oranżerii było kilka. W nich nie tylko kwiaty i rośliny, lecz również pomieszczenia do zabaw dla dzieci. Też pełne kwiatów, ale i z dużą ilością wody. Nasz Nathan był szczęśliwy...



Dorośli też mieli co oglądać. Na mnie największe wrażenie zrobiły rośliny wodne, na placu między oranżeriami.







Oranżerie podobały się nie tylko nam. Również grupa Amiszów była zafascynowana.




Jak już pisałem, nie tylko rośliny wodne były godne uwagi.






Czas mijał szybko, pora była wracać. Jeszcze rzut oka na ogród francuski i kończymy naszą wizytę. Było super!