piątek, 16 września 2011

Powrót

Piszę ten post czekając na samolot. Nie w Las Vegas, w Filadelfii. Opuszczamy USA. Wszystko się kiedyś kończy, tak samo nasz piękny urlop.

Z Vegas do Newark dostaliśmy się bez większych przygód. Przed wyjazdem z parkingu zapytałem o najbliższą stację benzynową. Okazało się, że wystarczy wyjechać kilkaset metrów prostopadle do głównej ulicy, przy której stał nasz hotel, by charakter miasta mocno się zmienił. Nadal było to duże miasto, ale całkiem normalne, z różnymi firmami, domami mieszkalnymi i oczywiście stacjami benzynowymi.

Drugą niespodziankę przeżyliśmy przy oddawaniu samochodu. Wjechałem na parking AVIS-a i otworzyło się przede mną pięć pasów przeznaczonych do oddawania aut, wszystkie czynne, przy wszystkich odbierane byly samochody. Sama procedura trwała nie więcej niż pięć minut, z czego wynika, że co minutę jeden samochód wracał na parking. Tyle samo musiało wyjeżdżać na trasę. Duży biznes. Z wypożyczalni na lotnisko kursowały ciągle autobusy AVISA. W budynku wypożyczalni stały automaty do gry. Automaty do gry stały również na lotnisu. To po prostu Vegas!



Pozostały tydzień spędziliśmy z przede wszystkim z rodziną. Byliśmy na krótko na meczu futbolu amerykańskiego. Bardzo kolorowe widowisko, w którym być może więcej dzieje się na trybunach, niż na boisku. Grają różne orkiestry, tańczą cheerliderki, wszystko w wielu miejscach stadionu jednocześnie i nie tylko w czasie przerw. Panuje atmosfera festynu. Nie ma problemu z "kibolami" i to nie ze względu na lęk przed policją. Po prostu kibicom nawt nie przychodzi do głowy, że kibice przeciwnej drużyny są ich wrogami, a agresja jest powszechnie potępiana.





Byliśmy też w Filadelfii, ale jeden dzień to zdecydowanie za krótko. Zaczęliśmy od galerii sztuki i zajęło nam to kilka godzin. Była to głównie galeria malarstwa, wisiało dużo obrazów znanych mistrzów: Degasa, Renoira, Picassa, Moneta i wielu innych. Była też gościnna wystawa Rembrandta. Nie sposób przejśc szybko obok takich rewelacji. Potem już nie chcieliśmy chodzić po muzeach, a było ich wiele w pobliżu, najbardziej ciekawe to historii naturalnej (z dinozaurami) i nauki i techniki. Chcieliśmy jednak przejść jeszcze przez centrum miasta i zobaczyć miejsca związane z tworzeniem USA, Independence Hall, gdzie podpisano Deklarację Niepodległości, resztki domu Georgea Washingtona. Zobaczyliśmy je i czas się skończył.










































Oczywiście był też czas na zakupy w wielkich centrach handlowych. Nie są one dla nas już tak szokująco duże i piękne, jak dziesięć lat temu, ale jeśli ktoś lubi zakupy, może spędzić tu wiele godzin. Najwięcej czasu spędziliśmy jednak z rodziną, co było naprawdę baaardzo mile. Odwykliśmy od dłuższego obcowania w małymi dziećmi, a sześciomiesięczny Jakub i prawie czteroletni Natan są po prostu cudowni.










































Kończymy naszą przygodę, czas na krótkie podsumowanie. Parki Narodowe Utah są niepowtarzalne, jeśli lubicie przyrodę i macie możliwość je zobaczyć - gorąco polecam. Nie sądzę, by było na świecie wiele podobnych miejsc. Z pięciu parków Utah zdecydowanie najbardziej podobał nam się Bryce Canyon.
Co do samej Ameryki i Amerykanow - mam bardzo dobre wrażenia. Podoba mi się bardzo zwłaszcza otwartość i pogoda ducha Amerykanów. Nawiązywanie kontaktu z innymi jest tu rzeczą automatyczną i odruchową. Jeśli jesteś z kimś przez chwilę - zaczyna z tobą rozmowę. Nie widać ponurych min, nie słychać narzekań. Może to tylko taki styl i nie ma w tym głębokiej życzliwości, ale ułatwia to życie. Więcej w oceny nie chcę się wdawać, bo USA to wielki kraj i wydawanie autorytarnych opinii po czterech tygodniach pobytu jest niepoważne.

To wszystko. Dziękuję czytelnikom za zainteresowanie i zapraszam na następne blogi. Kiedy i gdzie? Nie mam pojęcia...

piątek, 9 września 2011

Las Vegas

Hotel "Paris Las Vegas" jest olbrzymi, oczywiście w stylu francuskim. Na parterze oprócz rejestracji przyjezdnych są sklepy, restauracje i kasyna. Całość ma tworzyć wrażenie miasteczka francuskiego i całkiem nieźle tworzy, zwłaszcza po zmroku. Sami zobaczcie... Czy to wygląda na parter w hotelu? Czy niebo wygląda na pomalowany sufit?








W internecie hotel sprawiał wrażenie ekskluzywnego, można było się spodziewać eleganckich ludzi. sugerowała to również cena 240 dolarów obniżona promocyjnie do 60. Nic bardziej błędnego. Przewijają się tu tłumy turystów ubranych jak w wakacyjnym kurorcie. Do "Paris Las Vegas" przyjeżdża codziennie na pewno kilka tysięcy osób. To fabryka, gdzie większość czynności jest zautomatyzowana. W pokoju jest na przykład minibar, w którym pod każdą butelką jest czujnik. Bierzesz butelkę i kwota automatycznie obciąża twoją kartę kredytową.
Na wstępie robimy odprawę online na jutrzejszy lot. Będziemy wsiadać w kolejności dokonywania odpraw, więc jeśli chcemy siedzieć razem, trzeba to zrobić możliwie wcześnie (maksimum 24 godziny przed lotem). W hotelu są automaty z internetem i drukarką, głównie do tego celu. Trzeba zapłacić minimum pięć dolarów - kilka tysięcy turystów musi to zrobić codziennie...

Odświeżamy się po wędrówkach przez Dolinę Ognia i zaczynamy zwiedzanie. Trochę zapoznajemy się z hotelem, potem ruszamy dalej. Przed naszym hotelem stoi replika wieży Eiffla, z restauracją u góry, w skali 1:2. Jesteśmy w samym centrum Vegas, gdzie jeden wielki hotel przylega do drugiego a neony rozświetlają noc. Z dwudziestu największych hoteli na świecie siedemnaście jest w Vegas! Każdy z nich przynosi dochód nie tyle z pokoi, ile z hazardu. Kasyna są olbrzymie, w każdym z nich tysiące możliwości gry: automaty, ruletka, black jack, dziwne odmiany pokera (z krupierem)... Setki krupierów, wszystko pod czujnym okiem kamer. Rzadko spotyka się sale do prawdziwego pokera, gdzie siedzą gracze o nieprzeniknionych twarzach. Ciekawe, jak kasyno zarabia na nich? Może trzeba zapłacić za miejsce przy stole?
Kelnerki ubrane w skąpe stroje (co w przypadku tych na krótko przed emeryturą nie zawsze jest gustowne) roznoszą drinki. I masa ludzi, którzy się bawią z nadzieją, że szczęście się do nich uśmiechnie...

By ściągnąć klientów, hotele licytują się w atrakcjach. Nasz "udaje" Francję. Kawałek dalej jesteśmy w Wenecji. Można popłynąć gondolą i posłuchać pieśni gondoliera. Jest imitacja pałacu cezara, Egipt... Dodatkowo kasyna przyciągają światłem i dźwiękiem - oglądamy wybuchy wulkanów, pokaz podświetlanych fontann... I pomyśleć, że wszystko to opłacają turyści, głównie pieniędzmi zostawionymi w kasynach...
















Ulice są pełne, głównie turystów. Jest gorąco mimo nocnej pory, to przecież pustynia. Oprócz turystów są tu ludzie usiłujący zapracować na życie - można posłuchać muzyki, sfotografować się z Marylin Monroe lub Elvisem, kupić butelkę wody... Mnóstwo ludzi wtyka do rąk ulotki z fotografiami nagich dziewczyn z numerami telefonów. Jest głośno i gwarno. Fajna atmosfera do zabawy, ale na dłuższą metę jest to nużące, zwłaszcza po kilku dniach pobytu w bardzo spokojnych miejscach.






Chodzimy i oglądamy, jemy kolację w którymś z barów, w innym pijemy piwo. Przydałoby się więcej przyjaciół, to nie jest atmosfera do zabawy we dwoje. Hazard mnie nigdy nie pociągał, najniższa stawka w ruletce to 10 dolarów (przynajmniej tam, gdzie chodziliśmy). Gra przy automatach jest dużo tańsza, ale siedzenie i naciskanie za swoje pieniądze w kółko jednego guzika odpycha mnie. Pewnie w większym towarzystwie dałbym się namówić na stratę kilkudziesięciu dolarów, ale tylko z Grażyną nie mam na to ochoty. Może wpływ ma tu też zmęczenie z całego dnia, to dziś byliśmy przecież w Dolinie Ognia. Fajnie było zobaczyć Vegas, jest to naprawdę przeżycie, ale nie jesteśmy ludźmi kochającymi ten sposób rozrywki. Wracamy do naszego hotelu i grzecznie idziemy spać...

czwartek, 8 września 2011

Dolina Ognia

Jedziemy do Las Vegas! Wstajemy trochę później, niż zwykle, bo rano nie mamy w planie żadnych wędrówek. Śniadanie jemy w pokoju (w cenie noclegu jest śniadanie, ale bardzo skromne, a my mamy trochę artykułów spożywczych), pakujemy się kolejny raz i ruszamy. Po drodze chcemy zajrzeć jeszcze do Parku Stanowego Valley of Fire, czyli Dolina Ognia. Są w nim podobno piękne czerwone skały. Park jest już w Nevadzie, pięćdziesiąt mil od Vegas.

Szybko dojeżdżamy do autostrady międzystanowej numer 15. Autostrady międzystanowe są odpowiednikami europejskich autostrad i określane nazwą "freeway" lub "interstate", natomiast słowem "highway" (co dosłownie tłumaczone znaczy "autostrada") nazywa się tu drogi, które nie mają nawet standardu naszych dróg ekspresowych. Na "interstate" w tej części USA można jechać 75 mil na godzinę, na "highway" - 65, choć w wielu miejscach są dodatkowe ograniczenia prędkości. Wkrótce opuszczamy Utah i wjeżdżamy do Arizony. Już po czterdziestu kilometrach opuszczamy ją, by powitać Nevadę, ale to zawsze jeden stan więcej, którego znajomością będziemy mogli się pochwalić.

Po około 100 milach (160 km) zjeżdżamy z autostrady na drogę numer 169. Zaczyna się robić pusto. Na autostradzie było sporo aut, tutaj rzadko mija nas jakiś samochód. Mijamy kilka małych miejscowości. Droga zaczyna się wić wśród niewielkich pagórków i jest pusto, pusto, pusto... Zaczynam się zastanawiać, czy dobrze jedziemy, gdy wita nas wjazd do parku, z małym parkingiem i tablicami informacyjnymi. Na parkingu stoi kilka aut, w tym jedno terenowe należące do strażniczki parku. Nie ma typowej budki dla poboru opłat. Rozglądam się trochę i znajduję stos kopert i stalową skrzynkę. Do koperty trzeba włożyć dziesięć dolarów, wypisać na niej swoje dane i powtórzyć je na oddzieranym od koperty pasku papieru. Kopertę z pieniędzmi wrzuca się do skrzynki a kopię danych zabiera ze sobą. Postępuję zgodnie z instrukcją, choć w podświadomości mam poczucie, że głupio robię. To chyba jakiś śmieszny nawyk z dość dalekiej przeszłości, gdy nasze państwo nie traktowało obywateli uczciwie, a obywatele oszukiwali je w rewanżu na każdym kroku. Przecież parki trzeba utrzymywać, są w nich toalety, centra informacji, wyznaczone szlaki i zapłacenie za wstęp jest rzeczą całkiem rozsądną.

Zwiedzanie zaczynamy od centrum obsługi turystów. Jest tu bardzo ładna wystawa informacyjna o lokalnej przyrodzie, historii (już cztery tysiące lat temu mieszkali tu ludzie), a w terrariach kilka węży, jaszczurek i tarantula - okazy miejscowej fauny. Analizujemy plan parku i jedziemy. Trasa widokowa nie jest długa, wzdłuż niej miejsca do parkowania i szlaki turystyczne.

Zaczynamy od postoju przy resztkach schroniska turystycznego z lat trzydziestych dwudziestego wieku. Kilka niewielkich izb, w każdej palenisko. Całość wkomponowana ładnie w skały. Wokół znowu biegają wiewiórki. Podobno muszą szukać cienia dopiero, gdy temperatura ich ciała osiągnie 42 stopnie Celsjusza. Nie są tak bezczelne jak te z Zion, uciekają na widok człowieka.




Zatrzymujemy się przy dwóch charakterystycznych skałach. Wokół pustynny krajobraz. Jest gorąco. Bardziej niż gdziekolwiek wcześniej. Termometr naszego samochodu pokazuje już 100 stopni Fahrenheita (38 Celsjusza). Wiatru nie ma, słońce praży. Niedaleko tego miejsca w drugiej połowie dziewiętnastego wieku znaleziono ciało żołnierza, który zmarł z pragnienia, bezskutecznie szukając wody. Zaczynam rozumieć podwójna znaczenie słów "Dolina Ognia". Myślałem, że chodzi o czerwony kolor skał. Teraz wiem, że chodzi też o temperaturę.




Na kolejnym przystanku idziemy krótkim szlakiem między skałami. Droga jest lekko piaszczysta. Wsypujący się do sandałów piach parzy. Jest coraz cieplej, termometr mojego zegarka pokazuje już 42 stopnie! Piekiełko! Przede mną przebiega jaszczurka. Na końcu szlaku dochodzimy do skały, w której zagłębieniu jest woda. Miejsce jest zacienione ze wszystkich stron, może dlatego woda została po jakiejś burzy. Nad nią unoszą się owady. Czy są wśród nich mordercze pszczoły, które podobno spotyka się w tych okolicach (ostrzeżenie czytałem w centrum obsługi turystów)? Lepiej nie sprawdzać.






Jedziemy dalej. Na parkingu samochód nagrzał się i termometr pokazuje już 120 F. To oczywiście zafałszowana prawda, bo stał na słońcu. W czasie jazdy jednak wskazywana temperatura spada do 108 F i dalej nie chce. 108 Fahrenheita to 42 Celsjusza, więc oba termometry są zgodne. Gorąco! A 108 F to nie jest tutaj żadne ekstremum, maksymalne temperatury sięgają tutaj 120 F (czyli 49 C).

Następny postój jest na początku następnego szlaku, bardziej piaszczystego niż poprzedni. Tym razem nie idziemy nim, towarzyszę tylko przez jakiś czas trzem mężczyznom, którzy postanowili sprawdzić swoje siły na pustyni.




Kolejne miejsce jest inne. Nie ze względu na krajobraz, lecz na interesujące obiekty. Są tu skalne napisy. Ludzie żyli tu już cztery tysiące lat temu, ale nie wiem, czy te napisy są aż tak stare. Na pewno nie wszystkie - część napisów jest zrobiona czcionką łacińską i cyframi arabskimi - zawierają na ogół inicjały i datę.






Na krótko zatrzymujemy się przy skalnym łuku. Po Parku Narodowym Arches nie robi on wielkiego wrażenia, ale ładni komponuje się na tle nieba.



To był ostatni punkt naszego programu w Dolinie Ognia. Wyjeżdżamy z parku inną drogą. Tutaj jest budka poboru opłat. I sprawdzane są wyjeżdżające samochody. Pokazuję kwitek, który wypisałem przy wjeździe, pani rzuca okiem, dziękuje i macha ręką, by jechać dalej. Wracamy ku autostradzie, przez równinę, drogą prostą jak strzała.


Do Las Vegas dojeżdżamy około piętnastej. Zyskaliśmy godzinę na zmianie strefy czasowej, teraz obowiązuje nas czas pacyficzny, a nie górski. To już dziewięć godzin różnicy w stosunku do Polski...

Zaczyna się duży ruch. Prowadzi nas nawigacja, ale trzeba uważać. Przyzwyczaiłem się już do pustki na drodze, a tu taki ruch... Wielopasmowymi zatłoczonymi ulicami dojeżdżamy do hotelu. Żałuję trochę, że po drodze nie zatankowałem paliwa. Pali się lampka rezerwy, a jutro muszę oddać samochód z pełnym bakiem. W samym centrum Vegas, gdzie jest nasz hotel, pewnie szkoda cennego miejsca na stacje paliw i będę musiał tracić czas na poszukiwania. Wiem, że lotnisko jest blisko centrum, jakieś pięć mil. Nieważne, jutro załatwię sprawę.

Pora na zakwaterowanie i popołudnie oraz wieczór w Vegas. Ale o tym - w następnym odcinku...

środa, 7 września 2011

Park Narodowy Zion

Dzisiaj pora na zwiedzanie ostatniego parku narodowego Utah, Zion. Po spokojnej tym razem nocy ruszamy w drogę. Zanosi się na gorący dzień. Dojeżdżamy do Centrum Obsługi Turystów i zostawiamy samochód na dość już zatłoczonym parkingu. Główna szosa zwiedzania parku jest zamknięta dla ruchu publicznego przez większą część roku, za to nieustannie kursują tu bezpłatne (a raczej wliczone w cenę wstępu) autobusy. Wsiadamy do jednego z nich i jedziemy kilka przystanków dalej, by stamtąd wyruszyć na szlak. Mamy więcej rzeczy, niż zwykle, bo nieprędko wrócimy do samochodu.



Droga widokowa, którą jedziemy, ciągnie się wzdłuż rzeczki Virgin River. Krajobrazy są bardziej podobne do europejskich gór. Wysiadamy i najpierw przechodzimy eleganckim mostkiem przez rzekę, potem w górę zbocza do Szmaragdowych Stawów. Najpierw docieramy do niższego z nich, potem do wyższego. Pierwszy jest rzeczywiście szmaragdowy, choć malutki, przy drugim trzeba znaleźć odpowiednie miejsce, by zobaczyć zielony kolor wody.






Schodzimy w dół inną drogą, wzdłuż zbocza. Jest gorąco, wróciły upały, a i wysokość - 1.000 metrów - nie jest imponująca. Zdecydowanie niepotrzebnie zabraliśmy ciepłe rzeczy. W dole widzimy rzeczkę, której koryto pozwala na pomieszczenie zdecydowanie większej ilości wody, niż płynie w niej teraz.





Wsiadamy w autobus i jedziemy na koniec parku. Stąd idziemy rekreacyjnym szlakiem wzdłuż rzeczki. Spotykamy dużo wiewórek, które zupełnie nie boją się ludzi. Prawdopodobnie pomimo zakazu niektórzy turyści karmią je. Niektórym być może da się coś smacznego ukraść.
Dochodzimy do końca utwardzonego szlaku, którym mogą poruszać się też niepełnosprawni. We wszystkich parkach spotykaliśmy wielu starszych ludzi, z których niektórzy mieli naprawdę duży problem z poruszaniem się, nie tyle z powodu inwalidztwa, ile wieku. Wiele razy podziwialiśmy, z jakim uporem wolniutko szli, by osiągnąć cel, czasem o lasce, czasem z chodzikiem. I to nie tylko na trasach specjalnie przygotowanych dla niepełnosprawnych. Odniosłem wrażenie, że starsi ludzie traktują wycieczki górskie jako coś zupełnie naturalnego, nie ma nastawienia: "jestem już stary i powinienem siedzieć w domu".

Na końcu szlaku sporo ludzi robi przerwę w wędrówce. Dalej też można iść, ale dużo gorzej przygotowaną trasą, no i trzeba przejść wpław przez rzeczkę. Turyści robią to nie zdejmując butów. My nie idziemy dalej, moczymy trochę nogi w strumieniu i wracamy.








































Wracając spotykamy znowu wiewiórki. Niektóre są wyraźnie zdenerwowane, być może przelatującym śmigłowcem, i krzyczą głośno. Spotykamy też kilka saren.








































Dochodzimy do przystanku i autobusem wracamy na parking. Zion nie zachwycił nas tak bardzo, jak poprzednie parki. Może dlatego, że był bardziej podobny do tego, co znamy z Europy, a może po wszystkim, co widzieliśmy do tej pory trudno nas czymś poruszyć.

Wracamy samochodem do hotelu. Rezygnujemy z odwiedzenia małych miejscowości po drodze, bo temperatura wynosi 100 stopni Fahrenheita, czyli 38 Celsjusza. To za gorąco na przechadzki, wolimy klimatyzowany pokój.
Jutro ruszamy do Las Vegas!