Wstajemy o 5:30 i jedziemy do Arches. Chcemy być przy najbardziej znanym łuku, Delicate Arch, w czasie wschodu słońca. Idziemy punkt widokowy znany nam z dnia wczorajszego. Jesteśmy sami. Robi się jasno, ale słońce nie oświetla luku, zasłania go cień skał. No cóż, więc jednak dla tego łuku lepszy jest zachód słońca, a nie wschód. Jest jednak miły chłód, pewnie 23 - 25 stopni, i widoki są piękne, warto było przyjść tu o tej porze. Spędzamy tu około godziny, robimy kilka fotografii, zjawiają się inni ludzie... Pora ruszać dalej, póki jest chłodno.
Jedziemy na północny kraniec parku, do części zwanej "Devils Garden", czyli "Ogród Szatana". Po drodze zatrzymujemy się wiele razy, by oglądać przeróżne formy skalne.
Wreszcie dojeżdżamy do "Devils Garden". Ruszamy na krótki szlak, by obejrzeć kilka łuków skalnych i inne cuda ogrodu. Natura utworzyła na skałach wiele grafik, które można dowolnie interpretować.
Słońce już nieźle pali, jest po jedenastej, a temperatura wynosi już około 33 stopni. Mało jest zacienionych miejsc, w nich robimy krótkie odpoczynki. Mamy dużo wody, jesteśmy nakremowani, głowy przykryte. Na szlaku jest wielu ludzi, park Arches jest bardzo znany, a w dodatku najbliższy poniedziałek jest wolny (święto o nazwie "Labour Day", "Dzień Pracy", więc pewnie sporo ludzi przedłuża weekend i już w piątek odpoczywa. O ile wędrówkę w palącym słońcu można nazwać odpoczynkiem...
wreszcie dochodzimy do jednego z bardziej widowiskowych łuków, Landscape Arch. Oglądamy go z różnych stron, fotografujemy. Do samego łuku dostępu nie ma, tylko do punktów widokowych. Obok Landscape Arch jest drugi, mniejszy. Ktoś tam doszedł!
Pora wracać do samochodu. Jesteśmy na parkingu o pierwszej. Jest bardzo gorąco. Wracamy do Moab, znajdujemy sympatyczną włoską knajpkę, można siedzieć na dworze, w przyjemnym cieniu, bez klimatyzacji, z subtelnym wietrzykiem wentylatorów. To jest właśnie szczęście. Siedzieć w chłodnym miejscu przy dobrym jedzeniu i piciu i nigdzie się nie spieszyć.
Po obiedzie wędrujemy przez Moab zwiedzając sklepy. Nastawione są na turystów, pamiątki, koszulki i inne ciuchy, mapy, przewodniki. Są też firmy organizujące wycieczki, rafting, wypożyczające rowery. (Można tu spotkać wielu rowerzystów, w różnym wieku i z różnym sprzętem. W pełnym słońcu pokonują potężne podjazdy. Podziwiam ich).
Zwiedzanie nie zajmuje nam dużo czasu, bo miasteczko jest małe. Wracamy do hotelu, mamy dwie godziny na odpoczynek, a potem jedziemy na zachód słońca do Parku Stanowego Dead Horse Point (Punkt martwego konia!). Podobno w tym miejscu natura utworzyła naturalny corral, do którego kowboje zapędzali dzikie mustangi i zagradzali jedyną drogę ucieczki. Następnie wyłapywali najlepsze konie, a resztę puszczali wolno. Kiedyś zdarzyło się, że mimo usunięcia płotu konie nie opuściły tego miejsca i zdechły z pragnienia. Stąd nazwa.
Dead Horse Point to coś zupełnie innego, niż Arches. Wjeżdża się na wysoki płaskowyż, z którego widać kanion rzeki Colorado. To nie jest jeszcze znany Wielki Kanion, ale widok i tak zapiera dech. Spędzamy tam około godziny, podziwiając i fotografując.
Pora wracać. Jutro znowu rano pobudka, by nie przespać chłodnej części dnia. A do hotelu mamy jeszcze kawałek...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz