W nocy Grażyna kaszle i mało śpi, więc rano wstajemy późno, około ósmej. Po śniadaniu jedziemy do Parku Narodowego Arches - to tylko kilka mil od Moab. Grażyna na szczęście czuje się znacznie lepiej, ale musimy się oszczędzać - nie ma mowy o długich trasach. do parku wjeżdżamy około dziewiątej. Przy wjeździe dostajemy ładne mapy i opisy tras, zaraz dalej jest "Visitors Center", czyli informacja dla zwiedzających, z ładną wystawą, sklepem z mapami, książkami i pamiątkami, pokazem filmów... Nie zatrzymujemy się długo, bo chcemy zwiedzać park, a nie sklepy. Jest już około 28 stopni, a to dopiero ranek.
Park zwiedza się korzystając z samochodu, z parkingów prowadzą różne szlaki turystyczne. Przy szosie jest wiele miejsc z poszerzonym poboczem, gdzie można na krótko stanąć i zrobić zdjęcia. Najpierw przechodzimy krótki szlak "Park Avenue". Jest sporo cienia rzucanego przez olbrzymie skały, ale wkrótce wychodzimy na otwartą przestrzeń i zaczyna prażyć. Idziemy dnem rzeki, która tworzy się przy dużych opadach. Otaczające nas skały mają przedziwne kształty, przy odrobinie wyobraźni łatwo zobaczyć ludzi i zwierzęta. Zresztą często mają nazwy stosowne do kształtu. Mijamy na przykład "Plotkarki"...
Wracamy do samochodu tą samą trasą. Już prawie wszędzie jest słońce. Gorąco, na pewno powyżej trzydziestu stopni. Jedziemy dalej przez park, zatrzymujemy się często na krótsze lub dłuższe sesje fotograficzne. Jest sporo ludzi, pozdrawiają nas, często nawiązują rozmowy. Możemy ćwiczyć nasz angielski. Przechodzimy jeszcze dwa szlaki, jeden przy skale "Balanced Rock", drugi w części zwanej "Windows", z kilkoma ciekawymi łukami. Właśnie łuki skalne są najbardziej charakterystyczne dla parku Arches. Jest ich podobno ponad dwa tysiące! Ale i oprócz łuków jest mnóstwo skał o różnych kolorach i kształtach. Część ciasno jedna obok drugiej, część na dużych przestrzeniach.
O czternastej mamy dosyć. Jest 38 stopni, a my mamy za sobą kilka godzin na słońcu. Wracamy do hotelu z zamiarem przyjazdu na zachód słońca. Ale w hotelu Grażyna zasypia i nie mam sumienia jej budzić. Wyruszamy na zachód słońca za późno. Po drodze robimy jeszcze kilka ładnych fotek, ale celem naszym jest najbardziej znany łuk w całym Utah, symbol tego stanu, Delicate Arch. Gdy dochodzimy do miejsca widokowego, słońce jest już za górami. Obiecujemy sobie przyjechać na wschód słońca, powinno pięknie oświetlić łuk.
Wracamy do hotelu i, porządnie zmęczeni, idziemy spać. Nie wszystko się udało, ale dzień i tak był piękny...
Klimaty nieco nieziemskie. Widziałem podobne w północnej Arizonie (Sedona), ale bez łuków skalistych.
OdpowiedzUsuńJeżeli nie macie, to kupcie kapelusze od słońca bo na ochłodzenie się nie zanosi :)
PH