Wstajemy jak zwykle przed szóstą i po krótkim przygotowaniu wychodzimy z hotelu, by udać się do Capitol Reef. Spotyka nas niespodzianka - jest zimno! Termometr samochodowy pokazuje 45 stopni Fahrenheita, czyli około ośmiu Celsjusza! Wracam do hotelu, by naciągnąć bluzę.
Jedziemy w kierunku parku, to około dwudziestu mil. Ponieważ jest zimno, i do tego dopiero świta, szukamy jakiejś knajpki, by zjeść śniadanie i poczekać, aż słońce przyniesie trochę ciepła. Udaje się nam to w Torrey. Ja próbuję stylu amerykańskiego, czyli sandwicz plus frytki, Grażyna zamawia jajecznicę. Do tego oczywiście kawa. W USA gdy zamówisz kawę w lokalu, to wszystkie dolewki są za darmo. Nie wiem, czy tak jest wszędzie, ale w przydrożnych restauracjach na pewno.
Po śniadaniu wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej. Jest już jasno a temperatura rośnie dosłownie z każdą chwilą. Zatrzymujemy się w ładniejszych punktach widokowych (o ile jest gdzie zjechać na pobocze) i fotografujemy.
Wjeżdżamy na teren parku. Na razie nie musimy płacić za wjazd, bo chcemy zobaczyć rzeczy znajdujące się przy szosie - tu wstęp jest wolny. Szosa biegnie doliną, z oby stron skaliste wzniesienia, w dolinie zaś płynie rzeka Fremont. To błogosławieństwo tej ziemi, jest tu zielono, można coś uprawiać, choć pełno jest kamieni. Dlatego niegdyś żyli tu Indianie kultury Fremont, którzy stworzyli system nawadniania (wykorzystany potem przez białych osadników) i pozostawili rysunki skalne. Są one jedną z atrakcji parku. A może to nie Indianie? Może rysunki te są kolejnym dowodem na przybycie kosmitów na naszą planetę?
Kawałek dalej zaczyna się szlak do łuku zwanego Mostem Hickmana. Jest coraz cieplej, na pewno powyżej 30 stopni. Parking prawie pełny, ale "prawie" czyni różnicę. Znajduję miejsce i ruszamy w górę. Dużo ludzi pokonuje z nami tę trasę, w końcu to długi weekend. Pustynna roślinność daje sobie jakoś radę wśród kamieni. Sporo jest kwiatów, żółtych i czerwonych. Wreszcie dochodzimy, trochę rozglądamy się i wracamy na parking.
Kontynuujemy jazdę szosą przez park. Zatrzymujemy się przy domku, w którum na początku XIX wieku żyła dziesięcioosobowa rodzina. Był za maly, by wszyscy zmieścili się w środku, część musiała spać na wozach. I niech mi ktoś powie, że nasze problemy mieszkaniowe są poważne.
Jedziemy dalej. Mijamy kopuły, które Amerykanom przypominały Kapitol i które dały nazwę parkowi - Capitol Reef. Co prawda kopuła, którą oglądamy to Navajo Dome, nie Kapitol, ale na pewno są do siebie podobne.
Następna w kolejności do zwiedzania jest dawna szkoła mormonów. W małym budyneczku uczyło się do 25 dzieci. Tylko zimą, bo w innych porach roku musiały pomagać w polu.
Wracamy do hotelu, po drodze jemy lunch. Znowu typowa knajpka przy szosie. Miejscowości są tu bardzo małe, cały handel i usługi koncentrują się wzdłuż szosy. Ludzie żyją trochę z rolnictwa, trochę z turystyki. Pola są intensywnie nawadniane przez cały czas. Nie wyobrażam sobie, jak farmerzy pozbyli się kamieni, by uprawiać ziemię. W restauracjach jest trochę ludzi, ale na zewnątrz jakoś pusto. Jakby sezon się skończył...
Po odpoczynku w hotelu jedziemy jeszcze raz do Capitol Reef. Tym razem do Informacji Turystycznej i dalej drogą widokową. W punkcie poboru opłat nie ma nikogo. Drobiazg, a cieszy... Położony jest nowy asfalt. Droga wije się w prawo i lewo a do tego opada w górę i w dół. W niskich punktach szowy asfalt jest zamieniony na beton. Nawet zwykła burza potrafi zamienić dolinki w rwące rzeki, widocznie beton lepiej znosi powodzie od asfaltu. Ostrzeżenia przed powodziami spotykaliśmy wszędzie - już w razie nadciągających burzowych chmur zaleca się udanie do wyższych partii. Fala przychodzi nagle i może mieć kilka metrow wysokości.
Przejeżdżamy do końca asfaltu robiąc przystanki w zatoczkach i fotografując, potem wracamy. Jadę rozluźniony, gdy nagle samochód stojący przede mną w zatoczce zaczyna migać niebiesko-czerwonymi światłami. Tego brakowało! Oczywiście jechałem za szybko, wszędzie były dość duże ograniczenia. Zatrzymuję się w zatoczce za mrugającym samochodem i czekam z rękami na kierownicy. Podchodzi do nas młody strażnik parku narodowego i mówi, że chciał tylko, bym zwolnił, bo przekroczyłem dopuszczalne 25 mil na godzinę. Głupio pytam, jak szybko jechałem? Trzydzieści osiem. Przepraszam i odjeżdżamy. Widocznie na samo mruganie lampami nie musiałem się zatrzymywać, ale i tak następnym razem zrobię to samo. Wolę to niż pościg...
Wracamy do hotelu. Po drodze mijam jeszcze jeden mnógający samochód, tym razem policyjny. Za nim stoi inny, pewnie złapany na radar. Tu też kierowcy nie mają lekko...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz