Wstajemy przed świtem, czyli przed szóstą, pakujemy się, jemy śniadanie i jedziemy do następnego hotelu, do miejscowości Loe w pobliżu Parku Narodowego Capitol Reef. Nie jedziemy jednak najkrótszą drogą, lecz po drodze chcemy odwiedzić jeszcze Park Narodowy Canyonlands. W sumie mamy do pokonania 400 km samochodem i do tego co najmniej kilka pieszo.
Canyonlands jest dużym parkiem, znacznie większym od Arches. Zbiegają się w nim rzeki Colorado i Green River dzieląc go na trzy części. Do każdej z nich jest oddzielny wjazd, w samym parku nie ma możliwości przedostać się z jednej części do drugiej. My obejrzymy tylko część północną, Istand in the Sky. Na miejscu jesteśmy przed ósmą. Przy budce wjazdowej nie ma nikogo, tylko napis z prośbą, by za wjazd zapłacić w automacie na terenie parku. Budynek informacji turystycznej jest jeszcze zamknięty, nie zamierzam trudzić się szukaniem automatu. Ruszamy dalej. Będziemy jechać przez park szosą i zatrzymywać się na parkingach, robić zdjęcia i pokonywać krótkie szlaki.
Zaczynamy od łuku Mesa Arch. Słońce jest już wysoko, ale daje jeszcze fajne, ciepłe światło...
Teraz jedziemy na sam koniec drogi, do punktu zwanego Grand Overview, czyli Wspaniały Widok. Na początku trochę nas dziwi umieszczone na tablicy ostrzeżenie przed lwami, z instrukcjami, jak się zachować w razie spotkania. To chyba trochę na wyrost... Po krótkim marszu dochodzimy do łuku. Widok zapiera dech. Jest zupełnie inaczej, niż w Arches. Tam otaczały nas wyrastające do góry skały. Tu my jesteśmy na szczycie płaskowyżu, którego ściany urywają się pionowo, a pod nami płaska powierzchnia, a z niej wyrastają gdzieniegdzie potężne wzniesienia skalne. Wędrujemy skrajem płaskowyżu, na wysokości co najmniej stu metrów nad następnym poziomem. Słońce świeci, ale nie ma strasznego upału, może dlatego, że jesteśmy dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Idziemy dalej brzegiem urwiska. Oczywiście trasa nie biegnie nad samą przepaścią a co najmniej kilka metrów od niej, ale i tak w niektórych miejscach "groza pieści nogi", jak mówi Tetmajer. Otacza nas pustynna roślinność, która jakimś cudem potrafi się tu utrzymać. Co jakiś czas przebiegnie jaszczurka, są też zwierzątka, których nazwy nie znam, na mój użytek nazywam je myszowiewiórkami. Są dużo większe od myszy, ale znacznie mniejsze od wiewiórek, często biegają po ziemi, ale też świetnie skaczą po krzewach, ich ogonki są również czymś pośrednim między ogonkiem myszy i wiewiórki. Muszę potem gdzieś znaleźć, co to za stwory.
Wreszcie dochodzimy do końca szlaku. Jest już tylko urwisko. Przed nami widok na wyrastającą z równiny wyspę. Chwilę odpoczywamy i wracamy tą samą drogą.
Wsiadamy w samochód i jedziemy dalej. Jest już jedenasta, więc postanawiam nasmarować się kremem przeciwsłonecznym. Stwierdzam, że musi być sporo chłodniej niż wczoraj (większa wysokość?), bo krem zrobił się wyraźnie gęstszy. Dopiero po nakremowaniu twarzy spoglądam na tubkę i stwierdzam, że używam kremu do stóp. Nie ma gdzie się umyć, przecieram twarz zmoczoną chusteczką, smaruję kremem do opalania... Na szczęście nie się nie stało, ale nie polecam takiego zestawu.
Dojeżdżamy do widoku na Green River. Znowu strach stanąć na krawędzi, tak jest wysoko. Zostajemy tu kilka minut. Akurat o tej porze jest tu strażniczka, która opowiada (bez dodatkowych opłat) o otaczającym nas obszarze.
Jedziemy jeszcze trochę szosą przez park. Jest tu trochę roślinności, droga wije się wśród pagórków. Zatrzymujemy się w ciekawszych miejscach (jest sporo zatoczek postojowych). Na jednym z postojów widzę łysą kopułę, a na niej kilku ludzi. Idę tam szlakiem (Grażyna odpoczywa w samochodzie - źle spała ostatniej nocy), ale gubię drogę. Gdy się orientuję i wracam na szlak, postanawiam nie iść dalej. Wracam do samochodu - nie mamy za dużo czasu, a jest już po dwunastej...
Jeszcze kawałek jedziemy dalej, chcę przejść jeszcze jeden szlak. Są na nim dwa punkty widokowe. Z pierwszego widać jakby potężny lej w ziemi wypełniony skałami, z których duża część ma turkusowy kolor, co jest tu dość wyjątkowe. Prawdopodobnie z drugiego punktu widokowego jest lepszy widok na ten sam lej. Prawdopodobnie, bo po przejściu polowy drogi rezygnuję z powodów czasowych. Jest pierwsza, Grażyna czeka w samochodzie, przed nami trzysta kilometrów...
Teraz jedziemy już do Loa. Prawie bez zatrzymywania, choć wokół wiele pięknych widoków. Nadkładamy trochę drogi, by jechać drogą widokową. Jest pusta, bardzo długie proste odcinki przez pagórkowate tereny. Przejeżdżamy przez tereny skaliste sformowane prawie wyłącznie z szarych i czarnych skał, potem zaczynają się znowu czerwienie. Przejeżdżamy w poprzek Park Narodowy Capitol Reef (tu drogo już się sije), ale nie stajemy, zwiedzanie będzie jutro. Po siedemnastej docieramy do hotelu. Prysznic, kolacja i odpoczynek. Na dzisiaj wystarczy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz