Jedziemy do Las Vegas! Wstajemy trochę później, niż zwykle, bo rano nie mamy w planie żadnych wędrówek. Śniadanie jemy w pokoju (w cenie noclegu jest śniadanie, ale bardzo skromne, a my mamy trochę artykułów spożywczych), pakujemy się kolejny raz i ruszamy. Po drodze chcemy zajrzeć jeszcze do Parku Stanowego Valley of Fire, czyli Dolina Ognia. Są w nim podobno piękne czerwone skały. Park jest już w Nevadzie, pięćdziesiąt mil od Vegas.
Szybko dojeżdżamy do autostrady międzystanowej numer 15. Autostrady międzystanowe są odpowiednikami europejskich autostrad i określane nazwą "freeway" lub "interstate", natomiast słowem "highway" (co dosłownie tłumaczone znaczy "autostrada") nazywa się tu drogi, które nie mają nawet standardu naszych dróg ekspresowych. Na "interstate" w tej części USA można jechać 75 mil na godzinę, na "highway" - 65, choć w wielu miejscach są dodatkowe ograniczenia prędkości. Wkrótce opuszczamy Utah i wjeżdżamy do Arizony. Już po czterdziestu kilometrach opuszczamy ją, by powitać Nevadę, ale to zawsze jeden stan więcej, którego znajomością będziemy mogli się pochwalić.
Po około 100 milach (160 km) zjeżdżamy z autostrady na drogę numer 169. Zaczyna się robić pusto. Na autostradzie było sporo aut, tutaj rzadko mija nas jakiś samochód. Mijamy kilka małych miejscowości. Droga zaczyna się wić wśród niewielkich pagórków i jest pusto, pusto, pusto... Zaczynam się zastanawiać, czy dobrze jedziemy, gdy wita nas wjazd do parku, z małym parkingiem i tablicami informacyjnymi. Na parkingu stoi kilka aut, w tym jedno terenowe należące do strażniczki parku. Nie ma typowej budki dla poboru opłat. Rozglądam się trochę i znajduję stos kopert i stalową skrzynkę. Do koperty trzeba włożyć dziesięć dolarów, wypisać na niej swoje dane i powtórzyć je na oddzieranym od koperty pasku papieru. Kopertę z pieniędzmi wrzuca się do skrzynki a kopię danych zabiera ze sobą. Postępuję zgodnie z instrukcją, choć w podświadomości mam poczucie, że głupio robię. To chyba jakiś śmieszny nawyk z dość dalekiej przeszłości, gdy nasze państwo nie traktowało obywateli uczciwie, a obywatele oszukiwali je w rewanżu na każdym kroku. Przecież parki trzeba utrzymywać, są w nich toalety, centra informacji, wyznaczone szlaki i zapłacenie za wstęp jest rzeczą całkiem rozsądną.
Zwiedzanie zaczynamy od centrum obsługi turystów. Jest tu bardzo ładna wystawa informacyjna o lokalnej przyrodzie, historii (już cztery tysiące lat temu mieszkali tu ludzie), a w terrariach kilka węży, jaszczurek i tarantula - okazy miejscowej fauny. Analizujemy plan parku i jedziemy. Trasa widokowa nie jest długa, wzdłuż niej miejsca do parkowania i szlaki turystyczne.
Zaczynamy od postoju przy resztkach schroniska turystycznego z lat trzydziestych dwudziestego wieku. Kilka niewielkich izb, w każdej palenisko. Całość wkomponowana ładnie w skały. Wokół znowu biegają wiewiórki. Podobno muszą szukać cienia dopiero, gdy temperatura ich ciała osiągnie 42 stopnie Celsjusza. Nie są tak bezczelne jak te z Zion, uciekają na widok człowieka.
Zatrzymujemy się przy dwóch charakterystycznych skałach. Wokół pustynny krajobraz. Jest gorąco. Bardziej niż gdziekolwiek wcześniej. Termometr naszego samochodu pokazuje już 100 stopni Fahrenheita (38 Celsjusza). Wiatru nie ma, słońce praży. Niedaleko tego miejsca w drugiej połowie dziewiętnastego wieku znaleziono ciało żołnierza, który zmarł z pragnienia, bezskutecznie szukając wody. Zaczynam rozumieć podwójna znaczenie słów "Dolina Ognia". Myślałem, że chodzi o czerwony kolor skał. Teraz wiem, że chodzi też o temperaturę.
Na kolejnym przystanku idziemy krótkim szlakiem między skałami. Droga jest lekko piaszczysta. Wsypujący się do sandałów piach parzy. Jest coraz cieplej, termometr mojego zegarka pokazuje już 42 stopnie! Piekiełko! Przede mną przebiega jaszczurka. Na końcu szlaku dochodzimy do skały, w której zagłębieniu jest woda. Miejsce jest zacienione ze wszystkich stron, może dlatego woda została po jakiejś burzy. Nad nią unoszą się owady. Czy są wśród nich mordercze pszczoły, które podobno spotyka się w tych okolicach (ostrzeżenie czytałem w centrum obsługi turystów)? Lepiej nie sprawdzać.
Jedziemy dalej. Na parkingu samochód nagrzał się i termometr pokazuje już 120 F. To oczywiście zafałszowana prawda, bo stał na słońcu. W czasie jazdy jednak wskazywana temperatura spada do 108 F i dalej nie chce. 108 Fahrenheita to 42 Celsjusza, więc oba termometry są zgodne. Gorąco! A 108 F to nie jest tutaj żadne ekstremum, maksymalne temperatury sięgają tutaj 120 F (czyli 49 C).
Następny postój jest na początku następnego szlaku, bardziej piaszczystego niż poprzedni. Tym razem nie idziemy nim, towarzyszę tylko przez jakiś czas trzem mężczyznom, którzy postanowili sprawdzić swoje siły na pustyni.
Kolejne miejsce jest inne. Nie ze względu na krajobraz, lecz na interesujące obiekty. Są tu skalne napisy. Ludzie żyli tu już cztery tysiące lat temu, ale nie wiem, czy te napisy są aż tak stare. Na pewno nie wszystkie - część napisów jest zrobiona czcionką łacińską i cyframi arabskimi - zawierają na ogół inicjały i datę.
Na krótko zatrzymujemy się przy skalnym łuku. Po Parku Narodowym Arches nie robi on wielkiego wrażenia, ale ładni komponuje się na tle nieba.
To był ostatni punkt naszego programu w Dolinie Ognia. Wyjeżdżamy z parku inną drogą. Tutaj jest budka poboru opłat. I sprawdzane są wyjeżdżające samochody. Pokazuję kwitek, który wypisałem przy wjeździe, pani rzuca okiem, dziękuje i macha ręką, by jechać dalej. Wracamy ku autostradzie, przez równinę, drogą prostą jak strzała.
Do Las Vegas dojeżdżamy około piętnastej. Zyskaliśmy godzinę na zmianie strefy czasowej, teraz obowiązuje nas czas pacyficzny, a nie górski. To już dziewięć godzin różnicy w stosunku do Polski...
Zaczyna się duży ruch. Prowadzi nas nawigacja, ale trzeba uważać. Przyzwyczaiłem się już do pustki na drodze, a tu taki ruch... Wielopasmowymi zatłoczonymi ulicami dojeżdżamy do hotelu. Żałuję trochę, że po drodze nie zatankowałem paliwa. Pali się lampka rezerwy, a jutro muszę oddać samochód z pełnym bakiem. W samym centrum Vegas, gdzie jest nasz hotel, pewnie szkoda cennego miejsca na stacje paliw i będę musiał tracić czas na poszukiwania. Wiem, że lotnisko jest blisko centrum, jakieś pięć mil. Nieważne, jutro załatwię sprawę.
Pora na zakwaterowanie i popołudnie oraz wieczór w Vegas. Ale o tym - w następnym odcinku...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz